poniedziałek, 26 stycznia 2009

Trujillo - Honduras

Jest cos w tym narodzie. Nie zarabiaja duzo pieniedzy (minimalna placa to 4000Lps, kolo 220$. Wiele osob pracuje na czarno ponizej tej placy: sa nawet budowlancy, ktorzy pracuja za 100Lps, czyli 5$ dziennie za 10godz), nie przejmuja sie czasem, sytuacja na Swiecie (tak przy okazji: czemu ta pier... zlotowka tak sie oslabila:)). I dzieki temu maja pozytywne nastawienie do zycia: usmiech na ich twarzach jest widoczny czesto, prawie u kazdego. Widac to np. w autobusie, podroz ktorym ze wzgledu na niewygodne siedzenia bylaby wielka udreka. Ale ktos cos tam sprzeda, pooopowiada jakies ciekawe historie i po prostu sie usmiechnie.
Zblizajac sie do Trujillo, wyszlo Slonce, temperatuta podskoczyla do okolo 33stopni i zwiekszyla sie wilgotnosc. Cudna pogoda:)) Do Trujillo jade ze wzgledu na to, ze jest to miejsce nieturystyczne, ale wymieniane jako ciekawe. Poza tym mieszka tam Raphael (z CS), ktorego zamierzam odwiedzic. Raphael to wolontariusz z Peace Corpus i w odroznieniu od innych tego typu wolontariuszy, ktorych spotykalem na drodze podczas poprzednich podrozy, ten nie zajmuje sie rozwojem turystyki w Trujillo. Jego zadaniem jest edukacja ludzi odnosnie AIDS. Honduras jako kraj Ameryki Srodkowej ma z tym problem-kolo 2% ogolu spoleczenstwa choruje na ta chorobe. No i trzeba edukowac...
Samo miasto jest pieknie polozone w gorach, niewielki, kolo 9tys mieszkancow, ale bardzo sympatyczne. Przed 1998 bylo celem turystow. Dzis mozna ich spotkac, jak na lekarstwo, bo w 1998 roku Huragan Mitch zniosl z powierzchni ziemi wiele restauracji i hoteli. Trujillo jest tez miejscem, w oklicach ktorego wyladowal podczas swej czwartej wyprawy Krzysztof Kolumb (a ja sie uczylem w szkole, ze Kolumb nie postawil swej stopy na kontynencie, tylko odkrywal wyspy:)). Poza tym rozstrzelali tu Wiliama Walkera (dzieki Darek za to)-jest film z Edim Harissem o tym. Byl to czlowiek, ktory walczyl w podbojach m.in. Nikaragui w XIXwieku. Wieczor mija na podziwianiu zachodu Slonca oraz piwku Salva Vida. Do Raphaela przybywa Bonnie, jego kolezanka z Australii-dzis jest dzien Australii, wiec jest okazja do swietowania. Jutro mamy pobawic sie w puszczanie sztucznych ogni.
Nastepnego dnia (27.01) jade do Santa Rosa de Aguán.
Wczesna pobudka, bo autobus wedlug informacji znajomej Raphaela ma byc o 7 (drugi o 10). Czekam na terminalu od 6:50. Okazuje sie, ze jedyna osoba, ktora cos wie o odjazdach autobusow jest pani ze sklepiku-reszta nic nie wie. Zreszta ona tez nie jest pewna co do godziny odjazdu. Mowi, ze przejezdza tedy (a wiec trzeba wyjsc na droge, bo nie zajezdza tu) o godz. 7. Jeszcze inna osoba mowi, ze o 8, inna ze o 8:30, inna ze co godzine.
Terminal, 2 smrodzace autobusy (gdzie sa ludzie od ochrony srodowiska z Rospudy?:)), postoj taksowek, gdzie pod malym daszkiem zebrali sie taksiarze rozmawiajac ze soba i czekajac na klientow.
7:15 nic nie przejezdza, zaczyna padac.
7:30 jedzie jakis szkolnik (byly autobus szkolny z USA)-ten jezdzi tylko w obrebie miasta, ale kierowca mowi, ze zaraz moj nadjedzie. Kierowca z ciezarowki zaoferowal sie, ze mnie podwiezie do skrzyzowania, co i tak za duzo by mi nie dalo. Ciagle pada, ale wszyscy mowia do mnie dzien dobry (buenos días) i szeroko sie usmiechaja-a co maja sie smucic w tak piekna pogode?
7:45 przejezdza kolejny szkolnik (jestem caly mokry). Tak-mowi kierowca, o 10 jest nastepny autobus. A o ktorej byl pierwszy? No, o 7. Ale ja tu czekam od 6:50. To pewnie pojechal o 6:30...Przed centrum miasta jest stacja-stamtad odjezdzaja. Tak, dostaje potwierdzenie-pierwszy autobus odjezdza o godz. 10. Krotka wizyta w kafejce internetowej i jade w koncu do Santa Rosa de Aguán, by poczuc smak La Mosquity-regionu dzikiego w pd-wsch Hondurasie.
Wyszlo sloneczko, zrobilo sie cieplo i podskoczyla wilgotnosc. Raphael bedac tu 2 lata najnizsza emperatura jaka zanotowal to bylo 21 stopni (w nocy...). W autobusie jedzie obok mnie czlowiek o biblinym imieniu-Noe. Przez 11lat byl w USA i ktoregos razu wyplynal sobie lodka na lowienie ryb. Nie mial pozwolenia, wsadzili go do wiezienia za lapanie jakis chronionych gatunkow i sprawdzili, ze przebywa nielegalnie-wiec go wyrzucili. Wiekszosc mieszkancow Honduras kocha swoj kraj. Podrozujac autobusami miedzy mniejszymi miejscowosciami ludzie jezdza glownie nie z bagazami, ale z maczetami.
Chyba troche poczulem ten smak La Mosquity bo 40km pokonalem w prawie 2 godz, jadac glownie polna droga. Droga sie skonczyla i pozostal tylko przejazd lodka przez rzeke. Santa Rosa de Aguán to jest wies-totalna dziura. Ale pieknie polozona, gdzie mieszkaja w 95% czrnoskore osoby-starajacy sie kultywowac kulture gariffuna. Niestety jakos sie nie kwapia do dobudowy wiekszosci domow po Huraganie Mitsch (1998rok!), wiec wiekszosc mieszka w warunkach godnych pozalowania. Kiedys bylo to miateczko turystyczne, dzis zapadla dziura gdzies na koncu Swiata. Po drugiej stronie rzeki mieszkaja krokodyle (ponad 4 metry), ale jest niestety za cieplo i jakos nie kwapia sie pokazac zadnemu przygod turyscie z Polski :)W wiosce niewiele jest murowanych budynkow-jest kosciol z plakatem Jana Pawla II-ego, ciekawy cmetarz i tyle. Dzieciaki, ktore sie zebraly wokol mnie odtanczyly taniec Punta stukajac w puszki po farbie i po poltorej godziny uznalem, ze chyba moge juz wracac. Po drugiej stronie rzeki musze czekac jeszcze godzine na autobus, ale w taka pogode, gdzie leje sie zar z nieba, najlepiej zrobic to pijac chlodne piwko. W jedynym barze obok autobusu impreza - kolo 10 mieszkancow, z autobusu muzyka na full, i piwko. Ta godzina minela szybko przy rozmowie z miejscowymi.
Wrociwszy do Trujillo Rapahel upiekl pizze, przyszla Bonnie-dziewczyna z Australii i idziemy najstarsza droga w Hondurasie wybudowana przez wspolziomkow Kolumbusa, na druga strone miasta do dzielnicy gariffuna. Tam juz przy zawodowej orkiestrze moglem sie przekonac jak ten taniec wyglada: przy akompaniamencie 3 bebnow, 3 par grzechotek, dwoch patykow i jednej muszli mieszkancy tanczyli usztywniajac grona czesc ciala i ruszajac tylko dolna (od pasa w dol). Sam tez sprobowalem i musze powiedziec, ze nie jest to tak latwo.
W koncu wystrzelilismy fajerwerki (dzien Australii), a pomagal nam przy tym sam Krzystof Kolumb, ktory owiniety w flage australijska cieszyl sie niewatpliwie z chwili. Wracamy do domu kolo 23:30, a do odjazdu autobusu pozostalo poltorej godziny (do Tegucigalpy). Trzoszke drzemie i ide na terminal. Jestem tam 25minut przed odjazdem, ale nie musze pisac, ze oczywiscie obylo sie bez niespodzianek. Otoz autobus juz odjechal (5 minut wczesniej, czyli o 24:30), a na nastepny musze czekac poltorej godziny. W oncu kolo 12 dojezdzam do stolicy kraju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz