wtorek, 10 lutego 2009

Cerro Punta/Boquete - Panama

Mial to byc nocny autobus i wedlug zapewnien kierowcy mielismy przyjechac okolo 4:30. Przybylismy o 2:30, czyli o jednej z najgorszych por dnia-totalnie w nocy. Na szczescie jest poczekalnia na dworcu i moge przeczekac do okolo 6:30. Zaczyna switac i widac, ze w gorach sa chmury. Planowalem, by ruszyc na najwyzszy szczcyt Panamy: wulkan Barú-troche to trudne do zrobienia w jeden dzien, ale i tak ze wzgledu na chmury decyduje sie na inny wariant. Zostawiam plecak w przechowalni na dworcu i jade busikiem do Cerro Punta (2,9$; 2,25h). Powoli klimat zaczyna sie zmieniac, a wraz z nim krajobraz: pojawiaja sie rosliny, warzywa, ktore mozna spotkac w naszym kraju. Trasa jest malownicza. Wysiadam na koncu Cerro Punta (wysokosc 1970m.n.p.m.) przy znaku Sendero Los Quetzales i ruszam na ta wlasnie sciezke (sendero po hisz. to sciezka). Zaprowadzic ma mnie do Boquete. Po drodze truskawki, buraki, kapusty i inne znajome warzywa. Po przejsciu kolo 8km pod gore wchodze na sciezke piaskowa. Powoli zaczynam obserwowac jakich zniszczen dokonaly ostatnie deszcze. W wielu miejscach drzewa osunely sie z ziemia. Sciezka zaczyna prowadzic w las, przchodze kolo budki strazniczej (wejscie 5$) i ide dalej. Jestem na wysokosci 2400m.n.p.m. Po okolo 30 minutach sciezka sie urywa. Przede mna duza gliniana przepasc w dol. U dolu rzeka. Jakos nie chce mi sie wracac i decyduje sie na dojscie jakos do rzeki i pojscie wzdluz jej biegu. To byl moj najwieksz blad... Juz schodzac wzdluz przpesci topie po kolana swoje nogi w glino-cemencie. Sa tam tez kamienie. Zejscie zajmuje mi 45minut-nogi mam poranione (przez kamienie, w pewnym momencie musialem zdjac sandaly, bo zostawaly w glinie), wszystko w glinie, nawet spodnie. Ale jestem juz u dolu-skad wyplywa rzeka. Ide wzdluz rzeki (przeciez musi dokas prowadzic), ktora zaczyna robic sie wieksza. A sciezki jak nie bylo, tak i nie ma. Dookola mnie dzungla-strome skarpy, geste drzewa, liany zwisajace-nie da sie po prostu przebic i trzeba isc wzdluz rzeki-Río Caldera. W pewnym momencie staje sie ona moim przeklenstwem, bo musze przechodzic ja po kilkanascie razy. Po dwudziestym razie przestaje juz liczyc. Ostatnia wichura wyrzadzila sporo szkod, ale dzieki temu jest sporo drzew przerzuconych nad rzeka, po ktorych mozna przedostawac sie co raz na druga strone. Najciezszym odcinkiem jest 5-metrowy wodospad-ledwo udaje mi sie go przejsc. Zaczyna robic sie pozno, a ja nie widzialem ani zywej duszy. W koncu kolo godz. 15 widze przewalone drzewo, a na nim znak Boquete-nareszcie! Widze jakis domek i jakis mieszkancow. Uczucie ulgi wstepuje we mnie. Pytam sie o droge i dostaje potwierdzenie, ze mam isc wzdluz sciezki. Przejscie 8km zajmuje mi kolo 5godz. Powiem szczerze, ze takiego ekstremum nigdy nie mialem-nogi poranione, wszystko boli. Dochodze do budki strazniczej i stamtad zjezdzam busikiem do Boquete (1$), a stad autobusem do David (1.45$). Byl moment, ze zwatpilem w siebie: brak mozliwosci spania, brak dzialajacego telefonu, nie wiadomo dokadi jak dalekoprowadzi rzeka, dzungla dookola i ani zywej duszy.
W David jem obiad, odbieram bagaz i ide na busik w kierunku granicy. Przed granica nad rzeka przed miejscowoscia Gariché rozbijam namiot. Jetem wykonczony, nie mam sily nawet, by sie umyc.
Nastepnego dnia kapie sie w rzece i jade na granice. Odprawiam sie po stronie panamskiej; kostarykanska odprawa trwa dluzej (kolo godz.), bo odprawjaja przez telefon-komputery sie zepsuly i jestem ponownie w Kostaryce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz